Chyba nie narzeka pan na brak klientów?
Pamiętam, jak w dniu otwarcia szedłem do galerii nieco poddenerwowany i pełen obaw o przyszłość. Można sobie tylko wyobrazić moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem 30-osobową kolejkę, która czekała pod drzwiami. Niestety, taki przyjemny widok już nigdy więcej się nie powtórzył.
Co się zmieniło?
Wtedy galeria rysunków satyrycznych była oazą kontestowania rzeczywistości. Dziś wszystko znormalniało i nie ma się przeciw czemu oburzać.
Dlaczego postanowił pan sprzedawać swoje prace w Warszawie? Większy rynek?
Traktuję obie galerie jako wizytówki, a nie jako miejsce, które ma mi przynosić dochody. Zarabiam, tworząc rysunki dla różnych agencji reklamowych i dużych firm. Oczywiście, wszystko w moim stylu. Mało kto wie, że tym też się zajmuję.
I duże pieniądze?
Czy ktoś widział w Polsce człowieka, który by powiedział, że zarabia duże pieniądze?
Są jednak ludzie, którzy uważają, że to, co mają, w zupełności im wystarczy.
I bardzo dobrze. To szczęśliwi ludzie.
Wielu współpracowników agencji reklamowych narzeka na brak stałych zleceń. Duże zarobki trafiają się kilka razy w roku. Jak jest w pana przypadku?
Jeśli narzekam, to raczej na nadmiar zleceń i problemy z tym, żeby zdążyć z ich realizacją. Lubię punktualność. Czasem wolę zrezygnować z kilku propozycji, niż martwić się, czy zdążę zrobić wszystko w terminie.
Czym się pan kieruje, wybierając reklamy?
Prestiżem marki, honorarium… To sprawa bardzo indywidualna.
Czy relacje ze zleceniodawcą mają duży wpływ na dalszą współpracę?
Bardzo duży. Zdarza się, że otrzymuję bardzo ciekawą propozycję, a na spotkanie przychodzi ktoś niesympatyczny. Wtedy odpuszczam, bo wychodzę z założenia, że najważniejsza we współpracy jest miła atmosfera. Kiedyś w jednej z paryskich galerii zobaczyłem slogan reklamowy: „Bawimy się i zarabiamy pieniądze”. Moim zdaniem, to dobre motto dla każdego biznesu. Prowadzenie firmy nie może być robieniem czegoś na siłę, męczarnią, która nie daje przyjemności.
Dlaczego postanowił pan przenieść swoje rysunki na różnego rodzaju gadżety: kubki, breloczki, nawet na majtki…
Bo to zabawne. Zacząłem od koszulek, ktoś doradził mi kubki. Potem okazało się, że rysunki można umieszczać praktycznie na wszystkim. Ostatnio sprzedałem licencję na rysunki na zapalniczkach.
Uważa się pan za biznesmena?
Jestem rysownikiem, który przy okazji bawi się w prowadzenie galerii. W moim fachu, czyli w rysunku satyrycznym, liczy się poczucie humoru i inteligencja. Rysunek satyryczny składa się z dwóch warstw: literackiej i plastycznej. Jeśli w obu człowiek jest dobry, to wtedy wychodzi coś sensownego. Rzadko się zdarza, żeby Opatrzność obdarzyła kogoś dwoma talentami równocześnie – z jednej strony nazwijmy go paraliterackim, z drugiej – plastycznym. Dlatego tak niewielu jest rysowników tego typu. Mam szczęście, że jestem jednym z wybrańców, bo nie potrafię robić nic innego…
Jest pan z wykształcenia architektem. To dziś intratne zajęcie.
Studiowałem architekturę, ale od początku wiedziałem, że to nie jest moje powołanie. Kiedy po raz pierwszy przerwałem studia, zatrudniłem się jako pomocnik cieśli. Cała brygada śmiała się z tego, jak zabierałem się do wbijania gwoździ. Ja nadaję się jedynie do rysowania, czym zadręczam wszystkich od czwartego roku życia.
Jak pan zarobił pierwsze pieniądze?
W wieku 21 lat zarobiłem 20 zł za rysunek w magazynie „Student”. To było niskonakładowe pismo, które udawało studenckie, a tak naprawdę było wentylem bezpieczeństwa dla niepokornych i kontestujących tamtejszą rzeczywistość. Drukowali tam Adam Zagajewski, Julian Korthauser, Jerzy Barańczak. Do dziś z sentymentem wspominam tę współpracę.
Potem już posypały się kolejne publikacje…
Zawdzięczam to głównie Jonaszowi Kofcie, który razem z Adamem Kreczmarem prowadził program ITR (Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy) w Programie III Polskiego Radia. Zobaczyli moje rysunki i namówili mnie, żebym dał sobie spokój z architekturą. Sami zanieśli moje rysunki do „Szpilek”. Gdyby nie oni, pewnie dzisiaj byłbym raczej marnym architektem w jakimś małym miasteczku. Odrobina szczęścia w życiu pomaga. Przypuszczam, że w biznesie również.
Prowadził pan również pub Bar Mleczki.
14 lat temu obok mojej krakowskiej galerii zwolnił się lokal. Otworzyłem tam pub „Bar Mleczki”. Zajmowała się nim moja córka, a swego czasu za barem stał Jerzy Plich. Tak naprawdę było to miejsce spotkań, w którym można było się napić wódki. Przyjemnie było przychodzić do pubu, w którym nikt nie żądał ode mnie pieniędzy za drinki. Albo mogłem zaprosić kolegów i nie martwić się o rachunek. Niestety, dawni właściciele odzyskali kamienicę i podnieśli czynsz. Nowa propozycja była nie do przyjęcia.
Grał pan też w filmach…
Naszym życiem rządzą przypadki. Moja pierwsza filmowa rola, która sprowadzała się do wygłoszenia jednego zdania, to właśnie taki przypadek. Szedłem ulicą w Warszawie, zobaczyłem ekipę filmową. Nagle usłyszałem nawoływanie mojego dobrego przyjaciela, Olafa Lubaszenki, który namówił mnie do wygłoszenia krótkiego tekstu. Szybko wymyśliłem jakiś aforyzm, a potem z zaskoczeniem zobaczyłem, że moje nazwisko znalazło się w czołówce. Później wystąpiłem w dwóch jego filmach.
Teraz wraz z córką wydał pan książkę dla dzieci.
Moja córka Ewa napisała bajkę o przygodach małego smoka, a ja zrobiłem do tego ilustracje. Pierwszy raz rysowałem dla dzieci, to ciekawe doświadczenie.